Przez
dwa pierwsze, zakończone przerwami akty, Katarzyna Deszcz z reżyserskim
skalpelem w ręce dokonuje selekcji naturalnej widowni. Zabieg jest niezwykle
bolesny – nawet na niedzielnej premierze część publiczności nie dotrwała do
końca spektaklu. O ile po pierwszym akcie przychodzą myśli, że warto by się
wybrać na jakiś film akcji z Arnoldem Schwarzeneggerem, to po drugim akcie
tęskni się już za polskim kinem moralnego niepokoju. Wszystko byłoby proste,
gdyby nie akt trzeci, z którego kilka scen zapewne przejdzie do historii
radomskiego teatru.
(…)
Inscenizacja przedstawienia jest na granicy klasycznego i współczesnego teatru.
Oszczędna scenografia, kreowanie postaci za pomocą reflektorów punktowych i
muzyka, są bliskie XX-wiecznej awangardzie. Do tego dochodzi kompozycja sztuki,
która zamiast liniowej opowieści jakiejś historii składa się z wielu niezbyt z
sobą powiązanych, wieloznacznych scen. Ze względu na nowatorskie środki wyrazu
„Zdarzyć się mogło w Wojnicówce” to przedstawienie, które śmiało można
pokazywać na festiwalu sztuk Czechowa, choć równie dobrze mógłby to być
festiwal Szekspirowski.
(…)
Złośliwości można by mnożyć, ale przedstawienie ma jedną niezaprzeczalną zaletę
– na długo pozostanie w pamięci widzów.
Zbigniew Bąk, Wiejski „macho” czy ofiara epoki?, „Echo Dnia” 1998, nr 238 z dn. 13.10.
Wariacje
na temat „Płatonowa” Czechowa (…) pewnie wzruszyłyby bardziej, gdyby nie to, że
co chwila ktoś walił z hukiem na kolana, a płacz zawiedzionych panienek
rzeczywiście przypominał kwilenie żurawi.
(…)
W rzeczywistości „Płatonow” jest niemiłosiernie długi i skróty były konieczne,
ale i tak zrobiono ich za mało. Szczególnie w I akcie. To, że aktorzy grają
znudzone towarzystwo, nie powinno być w żadnym przypadku odebrane przez publiczność
jako nudne. A tak chwilami było.
Renata Metzger, Co się zdarzyło…, „Gazeta Wyborcza” (Radom) 1998, nr 240 z dn. 13.10.