Bóle fantomowe
Chyba każdy z nas odczuwa czasem przemożną chęć posiadania czegoś. Lub odzyskania tego, co do nas niegdyś należało. Tęsknimy, poszukujemy, cierpimy, dręczą nas bóle fantomowe, jak po odcięciu kończyny. Ten problem dotyka dosłownie tajemniczego Carmichaela - tytułowego bohatera dramatu Martina McDonagha "Jednoręki ze Spokane"
Jednorękiego (Janusz Łagodziński) poznajemy w dość obskurnym pokoju hotelowym, który mógłby mieścić się wszędzie i nigdzie zarazem. Jego image przywodzi na myśl samotnego mrocznego podróżnika pozbawionego miejsca stałego pobytu. Ma w sobie coś z kowboja i coś z harleyowca. Jak się wkrótce okazuje, to mężczyzna z ponurą przeszłością: od 27 lat poszukuje brutalnie odciętej swojej lewej dłoni. Na oprawcach już dawno się zemścił, teraz przemierza kraj w poszukiwaniu utraconej kończyny. Okrutny i bezwzględny sprawdza kolejne tropy, które mogą doprowadzić go do odnalezienia tego, co niegdyś było integralną częścią jego ciała. W pojemnej walizce kolekcjonuje odcięte kończyny. Nie wiadomo, czy to owoc chybionych transakcji, czy zemsty.
W niewielkim pokoju hotelowym wkrótce pojawiają się kolejne, równie barwne postacie: para drobnych dilerów marihuany - Marylin (Karolina Michalik) i Toby (Wojciech Wachuda) oraz osobliwy recepcjonista Mervin (Marek Braun).
Fabuła się zagęszcza, akcja toczy wartko. Bohaterowie nie przebierają w słowach i czynach. Jednoręki terroryzuje wszystkich wymierzonym w skroń pistoletem, przykuwa parę kajdankami do kaloryfera, oblewa benzyną, montuje niebezpieczny zapalnik. Targa nim ogromne poczucie krzywdy, straty, nienawiść do oprawców, złość na wszystkich, którzy chcą go oszukać i odwlec w czasie ponowne zjednoczenie się z utraconą tragicznie dłonią.
Każdy z bohaterów ma jakieś pragnienie. Marylin i Toby wchodzą w ryzykowny interes z Jednorękim, bo chcą dzięki zarobionym pieniądzom choć na chwilę odmieć swój los, wyrwać się z nudy małego miasteczka, zabawić. Recepcjonista marzy o przygodzie, o niebezpiecznej akcji, która rozproszy marazm i bylejakość. Mervin ma również swój sekret, tęskni do małpy, do gibona, którego obserwował w zoo podczas jednego ze swych narkotycznych tripów.
Genialne, błyskotliwe dialogi i monologi słusznie przywodzą na myśl mistrza filmowej ciętej riposty Quentina Tarantino. Miłośnicy komedii gangsterskiej odnajdą w fabule i ekstraordynaryjnych postaciach również sznyt Guya Ritchiego. W dialogach i postawach bohaterów króluje popkulturowy egzystencjalizm. Nie brak też przerysowanego stosunku do homofobii i rasizmu, z którego McDonagh kpi wkładając w usta bohaterów obraźliwe epitety. Wszystkie te elementy składają się na obraz zaściankowego sposobu myślenia, społeczeństwa prowincji mentalnej, uniwersalnej, bez narodowej czy geograficznej przynależności.
Irlandzki dramaturg Martin McDonagh przewrotnie steruje sympatiami widza, bo choć każda z postaci ma w sobie coś z psychopaty, czarny humor oswaja grozę i łagodzi powagę sytuacji.
W telefonicznych rozmowach pojawia się również szalona matka Carmichaela - staruszka, która w obawie przed spekulacjami sąsiadów wdrapuje się na drzewo, by dosięgnąć zaczepiony balonik. Kobieta wskutek upadku odnosi dotkliwe obrażenia, ale wzbrania się przed wezwaniem pogotowia, bo pragnie ukryć przed wszystkimi skrzynię pełną pornograficznych pism syna. Absurd sięga zenitu, gdy po jej rasistowskich uwagach pod adresem więzionego Toby'ego Jednoręki zmienia zdanie i postanawia uwolnić parę nieszczęsnych dilerów.
Reżyserka przedstawienia, Katarzyna Deszcz, w mistrzowski sposób przeniosła na scenę żonglowanie konwencjami, jakie uprawia irlandzki dramaturg. Żywiołowa i niezwykle emocjonalna gra każdego z aktorów nie pozwala się nudzić ani przez chwilę. Postacie są charakterystyczne, mięsiste, co nadaje sztuce wielkiej plastyczności. Mamy więc okazję doświadczyć bezpardonowego pomieszania komedii z kryminałem i dramatem. Bo choć komizm postaci, sytuacji i języka bawi, pozostaje świadomość jednostkowych, małych i większych dramatów i traum bohaterów, z których każdy pragnie odmiany.
W wielu wywiadach, jakich udzielała Katarzyna Deszcz przed i po premierze podkreślała, że zależało jej na tym, by widz mógł w postępowaniu bohaterów "Jędnorękiego" dostrzec swoje własne zachowania, postawy, lęki i marzenia. Udało się, bo przecież każdy z nas czeka na coś, co odmieni los, rozpryśnie nudę i schematyczność, przeniesie do lepszego życia. W każdym z nas toczy się codziennie walka jasnej strony z tą ciemniejszą, ponurą, nieoswojoną.
W "Poduszycielu", innej świetnej sztuce Martina McDonagha pada stwierdzenie, że historia, nieważne, jak dramatyczna i brutalna, powinna mieć modnie dołujący koniec. Tak jest i w przypadku "Jednorękiego ze Spokane". Po rozmowie z niejednoznacznie rezolutnym Mervinem Carmichael siada zrezygnowany na łóżku, kładzie na kolanie jedną z dłoni z walizki, makabrycznie klaszcze i ...
Katarzyna M. Wiśniewska, "Gazeta Wyborcza", 17.05.2011